Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - S Ja Laworowna

S. JA. LAWOROWNA



    Dokładnie o piątej piętnaście rano ustawiony przy łóżku S.Ja.Laworowny-Broadhead monitor rozjarzył się jasnozielonym światłem. Kolor nie był na tyle jaskrawy, by przerwać głęboką drzemkę, Laworowna jednak nie spała zbyt mocno.
    - Doskonale - zawołała. - Już się obudziłam. Możesz się wyłączyć. Za chwilę będę gotowa.
    - Da, gospoża - potwierdziła sekretarka, jednakże ekran nie przestawał jarzyć się na zielono. Gdyby nie wystąpiły dalsze oznaki, że S.Ja. już się przebudziła, w ciągu minuty rozległoby się łagodne buczenie, niezależnie od wydanego wcześniej polecenia; tak właśnie ustaliła Laworowna układając program.
    Dzisiaj obeszło się bez tego. Essie obudziła się całkiem przytomna. Rano znowu miano ją operować, tym razem pod nieobecność Robina. Stary Peter Herter ostrzegł ludzi nim wtargnął do ich umysłów, mieli więc czas się przygotować. I szkody były nieznaczne. Praktycznie żadne; kosztem jednak straszliwego zamieszania, bo różne rzeczy trzeba było poprzekładać i odroczyć, i w rezultacie w rozkładzie lotów Robina panował cholerny bałagan.
    Jaka szkoda. Co gorsza, bała się. Wiedziała, że dołożył wszelkich starań - to już coś. Była zadowolona, że chociaż próbował.
    - Czy mogę coś zjeść? - zapytała.
    - Nie, gospoża Broadhead. Nic a nic, nie wolno nawet łyczka wody - natychmiast odpowiedziała sekretarka.
    - Czy mam przekazać wiadomości, które do pani przyszły?
    - Chyba tak. A co masz? - Postanowiła, że jeśli będzie coś ciekawego, to posłucha. Była gotowa zająć się czymkolwiek, co oderwałoby jej myśli od operacji i poniżenia, w jakie wprawiały ją cewniki i sondy, którymi przymocowana była do łóżka.
    - Mam tylko na fonii pani męża, ale jeśli pani chce, spróbuję nawiązać z nim kontakt bezpośredni. Wiem, gdzie się teraz znajduje, o ile oczywiście tam jeszcze jest.
    - Dobrze. - Essie ostrożnie uniosła się, by siąść na brzegu łóżka w oczekiwaniu na połączenie lub też na to - co bardziej prawdopodobne - że w jakiejś poczekalni tranzytowej znajdą jej męża i zawezwą do nadajnika. Stając na nogi uważała, by nie poplątać rurek. Gdyby nie osłabienie, nie czułaby się najgorzej. Bała się. Chciało się jej pić. Wstrząsały nią dreszcze. Ale nic ją nie bolało. Gdyby ból był silniejszy wyglądałoby to być może poważniej. I niewykluczone, że tak byłoby lepiej. Te miesiące upodlających przykrości tylko ją irytowały. Essie miała w sobie coś z Anny Kareniny - pragnęła cierpienia. Jakże banalny okazał się świat. Jej życie wisiało na włosku, a ona odczuwała jedynie dolegliwości w intymnych narządach.
    - Gospoża Broadhead?
    - Słucham?
    Na wizji pojawił się program z przepraszającym wyrazem twarzy.
    - Z pani mężem nie można się w tej chwili połączyć. Jest w drodze z Mexico City do Dallas; samolot właśnie wystartował i cały system telekomunikacyjny wykorzystywany jest do celów nawigacyjnych.
    - Mexico City? Dallas? - Biedaczek! Okrąża ziemię, żeby być razem z nią. - W takim razie przekaż mi chociaż to, co nagrałaś - poleciła.
    - Da, gospoża. - Twarz i zielonkawe jarzenie znikły, a z obwodów dźwiękowych dał się słyszeć głos jej męża.
    - Kochanie. Mam niewielkie kłopoty z połączeniem. Dostałem się na czarter do Meridy i miałem mieć lot do Miami, ale spóźniłem się na samolot. Mam nadzieję, że dotrę jakoś do Dallas... W każdym razie jestem w drodze.
    - Zapadła chwila milczenia. Był niespokojny, nic zresztą dziwnego. Essie mogła sobie wyobrazić, jak usilnie stara się powiedzieć coś wesołego. Wszystko jednak nie trzymało się kupy. Coś tam mówił o wachlarzach modlitewnych. Coś wspominał o Heechach, którzy nie są Heechami - taka tam paplanina. Starał się robić dobrą minę. Słuchała raczej dźwięków jego serca niż słów; po chwili zamilkł. - Do diabła - zaczął znowu. - Strasznie chciałbym być z tobą. Przylecę, jak tylko mi się uda. A tymczasem - uważaj na siebie. Jeśli znajdziesz wolną chwilkę zanim... zanim się Wilma za ciebie zabierze, Albert ma nagrane wszystkie ważne wiadomości. Fajny facet z tego Alberta... - zapadła długa chwila milczenia.
    - Kocham cię - powiedział na zakończenie.
    S. Ja. położyła się na łóżku, z którego dochodziło ciche buczenie, zastanawiając się jak spędzić następną (i być może ostatnią?) godzinę życia. Bardzo tęskniła za mężem, zwłaszcza że miała go trochę za głuptasa. „Fajny facet z tego Alberta"! Komu przyszłoby do głowy antropomorfizować programy komputerowe! Program Alberta Einsteina był - nie mogła znaleźć innego na to określenia - zabawny. To Robin wymyślił, by bioanalizator wyglądał jak psiak. I nazwał go „Pijaczkiem". Równie dobrze można by nadać imię pralce lub dubeltówce. Co za głupota! Chyba że zrobił to ktoś, na kim ci zależy... w takim przypadku brzmiało to pieszczotliwie. Ale maszyny są tylko maszynami. Jeszcze w trakcie studiów w Akademgorsku młoda S.Ja.Laworowna pojęła raz na zawsze, że inteligencja maszyny nie jest „osobowa". Tworzy się ją podłączając maszynę do programu cyfrowego. Wtłacza się w nią jak najwięcej danych. Konstruuje system odpowiednich reakcji na impulsy, wyposażony w zhierarchizowaną skalę odpowiedniości - to wszystko. Od czasu do czasu program zaskakiwał swego twórcę. To naturalne - na tym właśnie polegało ćwiczenie. Coś takiego żadną miarą nie mogło jednak implikować istnienia ani wolnej woli, ani osobowości u maszyny.
    Tym niemniej rozczulał ją widok Robina dowcipkującego sobie z programami komputerowymi. W ogóle ją wzruszał, bo wciąż dotykał miejsc najbardziej otwartych i słabych zarazem, i ponieważ przypominał jedynego mężczyznę, który coś znaczył w jej życiu - ojca.. Kiedy Semja Jagrodna była małą dziewczynką, uważała ojca za pępek świata - wysoki, szczupły starszy pan grający na ukulele i mandolinie, który uczył biologii w gimnazjum. Cieszył się, że ma bystre i dociekliwe dziecko. Byłby pewnie jeszcze szczęśliwszy, gdyby jej zdolności szły bardziej w kierunku nauk biologicznych niż fizyki czy mechaniki, ale kochał ją taką jaką była. Objaśniał jej świat, kiedy już dłużej nie mógł uczyć matematyki, bo go w matematyce przewyższała.
    - Musisz wiedzieć, czym chcesz się zajmować - tłumaczył. - Nawet tutaj. Nawet teraz. Tak samo było w czasach stalinowskich, gdy byłem młodym chłopakiem, a organizacje kobiece zajmowały się uczeniem dziewcząt, by mogły dowodzić oddziałami karabinów maszynowych lub prowadzić traktory. Nic się nie zmieniło, Semka. Historia dowodzi, że matematyką powinni zajmować się młodzi i że dziewczęta dorównują chłopcom do piętnastego roku życia, góra dwudziestego. A wtedy, gdy chłopcy wyrastają na Łobaczewskich i Fermatów, dziewczęta zatrzymują się w rozwoju. Dlaczego? Bo rodzą dzieci. Bo wychodzą za mąż. I Bóg wie jeszcze z jakich powodów. Nie pozwolimy jednak, by taki los przypadł tobie, gołąbeczko. Studiuj! Czytaj! Ucz się! Staraj się zrozumieć świat! Każdego dnia, jak najwięcej. A ja będę ci pomagał, na ile będę mógł.
    I tak robił. Codziennie, od ósmego do osiemnastego roku życia, młoda Semja Jagrodna Laworowna po powrocie ze szkoły do domu zostawiała jedną torbę z książkami i brała następną, by truchtem pobiec do starego żółtego budynku przy Newskim Prospekcie, gdzie mieszkał jej nauczyciel. Nigdy nie odeszła od matematyki, za co ojcu była wdzięczna. Nigdy też nie nauczyła się tańczyć, nie wypróbowała również setek gatunków perfum czy makijażu, nie umawiała się z chłopcami aż do wyjazdu do Akademgorska, i za to także była wdzięczna ojcu. Kiedy świat usiłował narzucić jej rolę kobiety, opierała się jak lwica. W domu co prawda trzeba było gotować, szyć czy czyścić do połysku palisandrowe krzesła, czego ojciec nie robił. Pod względem fizycznym w niczym nie przypominał Robina Broadheada, ale pod innymi bardzo był do niego podobny.
    Robin oświadczył się jej po niecałym roku znajomości. Ona potrzebowała dodatkowo jeszcze roku, by się zdecydować. Radziła się wszystkich. Koleżanki, z którą mieszkała. Dziekana wydziału. Byłego narzeczonego, który ożenił się z dziewczyną z sąsiedniego pokoju. I wszyscy mówili jej, by się w to nie pakowała. Na pierwszy rzut oka rada wydawała się rozsądna, bo kimże on był? Niezaradnym milionerem opłakującym kobietę, którą kochał i nagle utracił, dręczonym poczuciem winy, przez co przez lata poddawał się intensywnej terapii psychoanalitycznej - wręcz doskonały partner do małżeństwa bez szans na przyszłość!... Z drugiej strony... Tym niemniej...
    Tym niemniej rozczulał ją. Któregoś dnia udali się do Nowego Orleanu na ostatki; było cholernie zimno i większość dni przesiedzieli w Cafe du Monde ani razu nie oglądając parady. Resztę czasu spędzili w hotelu unikając pluchy i tłumów, kochając się i wychodząc z pokoju jedynie rankiem na smażone pączki obsypane cukrem pudrem i mleczną kawę z dodatkiem cykorii. Robin dokładał starań, by być szarmancki.
    - Może zrobilibyśmy sobie dzisiaj wycieczkę statkiem po rzece? Lub poszli do galerii sztuki? A wieczorem potańczyli w nocnym lokalu?
    Wiedziała jednak doskonale, że ten dwukrotnie od niej starszy mężczyzna, który chce się z nią ożenić, na żadną z tych rzeczy nie ma ochoty. Siedział naprzeciwko niej obejmując dłońmi filiżankę kawy, jak gdyby ogrzanie ich stanowiło i tak wystarczająco ciężkie zadanie na jeden dzień. Wtedy się zdecydowała.
    - A może byśmy wzięli ślub? - zaproponowała.
    I tak też zrobili. Co prawda nie tego samego dnia, ale tak szybko jak to było możliwe. S.Ja. nigdy nie żałowała tego kroku; nie było zresztą czego żałować. Po pierwszych kilku tygodniach nie zastanawiała się nawet, co będzie dalej. Nie był zazdrosny ani małostkowy. Wprawdzie często pochłaniała go praca, ale ją przecież też.
    Był tylko jeden szkopuł - ta kobieta, Gelle-Klara Moynlin, jego ostatnia miłość.
    Pewnie już nie żyje. A jeśli nawet żyje, to tak jakby była martwa. W każdym razie, bez cienia nadziei - na zawsze poza ludzkim zasięgiem. Tak niezbicie wynikało z fundamentalnych praw fizyki... Essie miała jednak pewność, że zdarzały się chwile, kiedy jej mąż nie dawał im wiary. Gdyby Robin miał jakąś możliwość wyboru - zastanawiała się wówczas - to którą z nich by wybrał?
    A jeśli się okaże, że w prawach fizyki zdarzają się wyjątki od reguły?
    No i był jeszcze problem statków Heechów, a także możliwości stosowania w ich przypadku znanych ludziom praw fizyki. S.Ja., tak jak każda, myślącą istotę, przez dłuższy czas intrygowały problemy związane z Heechami. Asteroid Gateway odkryto gdy chodziła do szkoły. Kiedy była w college'u, co kilka tygodni w gazetach pojawiały się nagłówki obwieszczające nowe odkrycia. Parę osób z jej klasy postanowiło specjalizować się w teorii ich systemów kontrolnych. Dwójka przebywała na Gateway. Co najmniej trójka wyruszyła w przestrzeń i nigdy nie powróciła.
    Statki Heechów nie były niesterowalne. W rzeczywistości dało się nimi dość precyzyjnie kierować. Ogólne zasady tego procesu były znane. Każdy statek posiadał pięć głównych silników korekcyjnych oraz pięć zapasowych. Lokalizowały one współrzędne w przestrzeni (w jaki sposób?) i po ich ustaleniu statek tam się kierował. Tylko jak? Następnie wracał niezawodnie do pierwotnego miejsca postoju, to znaczy zazwyczaj wracał, jeśli starczało paliwa albo nie natrafił na jakieś przeciwności - S.Ja. wiedziała dobrze, że takiego osiągnięcia cybernetyki żadne ludzkie działanie nie jest w stanie odtworzyć. Problem polegał na tym, że do tego właśnie momentu lotu nikt nie miał pojęcia, jak sobie poradzić z systemem kontrolnym statku.
    A co teraz czekało ludzkość? Uwzględniając informacje masowo napływające z Fabryki Pożywienia oraz Nieba Heechów, to co mówili Zmarli, a także ów chłopiec, Wan... Uwzględniając to wszystko, a także zalew nowych informacji, które uda się prawdopodobnie wydobyć z wachlarzy modlitewnych...
    Ile jeszcze upłynie czasu, nim niektóre tajemnice zostaną rozwiązane? Być może wcale nie tak dużo.
    S. Ja. pragnęła w tym uczestniczyć, tak jak niektórzy jej koledzy z klasy. Tak jak jej mąż. Pragnęła tym bardziej, że nie miała nawet pojęcia, jaką rolę on chciał w tym wszystkim odegrać. Jednakże w głębi duszy miała pewne podejrzenia. Gdyby Robinowi udało się zmusić jakoś statek Heechów, by zawiózł go w dowolnie wybrane miejsce w przestrzeni, wiedziała, dokąd by przypuszczalnie poleciał.
    - Ile jeszcze zostało czasu? - zapytała Semja Jagrodna Laworowna-Broadhead sekretarkę.
    - Jest teraz piąta dwadzieścia dwie - odpowiedział program pojawiwszy się na ekranie. - Oczekujemy doktor Liederman o szóstej czterdzieści pięć. Wtedy przygotują panią do operacji, która odbędzie się o ósmej. Została więc nie więcej niż godzina z kwadransem. Może chciałaby pani odpocząć?
    S.Ja. zachichotała. Zawsze ją rozśmieszało, gdy programy, które ułożyła, próbowały jej coś doradzać. Nie uważała jednak za konieczne odpowiedzieć.
    - Czy menu na dzisiaj i jutro jest gotowe?
    - Nie, gospoża.
    Doznała uczucia ulgi i rozczarowania zarazem. Przynajmniej Robin nie zaordynował na dzisiaj kolejnych tuczących dań, a może nie zastosowano się do jego zalecenia ze względu na operację?
    - Wybierz coś - poleciła.
    Program całkiem dobrze dawał sobie radę z przygotowywaniem menu. Tylko ze względu na Robina w ogóle zaprzątała sobie głowę tak przyziemnymi sprawami. Robin to Robin i w jego życiu zdarzały się okresy, kiedy pasjonował się gotowaniem - krojeniem cebulki na sałatkę w cieniutkie jak papier plasterki i pitraszeniem gulaszu całymi godzinami. Czasami to co gotował było zupełnie niestrawne, czasami wręcz odwrotnie - przepyszne. Essie specjalnie go nie krytykowała, ponieważ była mu wdzięczna za to, że sama nie musi się zajmować takimi sprawami; pod tym przynajmniej względem Robin przewyższał jej ojca.
    - Zaczekaj - dodała, gdyż przyszło jej coś nagle do głowy. - Kiedy Robin wróci będzie głodny. Przygotuj mu coś do przegryzienia - faworki i kawę po nowoorleańsku. Jak w Cafe du Monde.
    - Da, gospoża. - Jesteś cholernie przebiegła, pomyślała Essie uśmiechając się do siebie. Została godzina i dwanaście minut.
    Może dobrze byłoby odpocząć.
    Z drugiej strony nie chciało jej się spać.
    Przyszło jej do głowy, że mogłaby jeszcze raz skonsultować swój program medyczny. Nie miała jednak ochoty po raz kolejny wysłuchiwać o operacji. Od kogoś innego trzeba było pobrać olbrzymie części ciała, żeby dać jej! Z nerką nie ma problemu. Można ją sprzedać i coś jeszcze zostaje. W czasach studenckich Essie miała kolegów, którzy to zrobili i sama być może poszłaby w ich ślady, gdyby była odrobinę biedniejsza. I chociaż z anatomii wiedziała niewiele niż to, czego nauczyła się od ojca siedząc mu na kolanach, zdawała sobie sprawę, że osobie lub osobom, może ich zabraknąć. Było to dość przykre uczucie.
    Podobnie jak inne uczucie wynikłe z przeświadczenia, że nawet przy Pełnym Serwisie Medycznym z tej właśnie interwencji skalpela Wilmy Liederman może nie wyjść cało.
    Została jeszcze godzina i jedenaście minut.
    Essie ponownie usiadła. Niezależnie od tego, czy przeżyje czy nie, jest obowiązkową żoną, podobnie jak obowiązkową była córką i jeśli Robin chciał, by zajęła się wachlarzami modlitewnymi i Heechami, to się nimi zajmie.
    - Poproszę program Alberta Einsteina - zwróciła się do końcówki komputera.



Strona główna     Indeks